Jednak Twój zwierzak nie zasługuje na to, by odchodzić w takich warunkach. Zasługuje na to, by odejść godnie. Tuż przed śmiercią może mieć drgawki, może mieć problemy z ustaniem na nogach, może się słaniać, przewracać czy nie mieć już w ogóle siły wstać. Kolor zmienią jego dziąsła – będą bardzo blade.
"Jakie życie, taka śmierć - nie dziwi nic" - śpiewała Edyta Geppert. I miała wiele racji. Jak kto żyje, tak umiera. Na dodatek chyba nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć z absolutną pewnością, jak zachowa się w chwili śmierci. A śmierć to w naszej kulturze nadal temat tabu, chociaż jest tak wszechobecna w mediach. Sporo ludzi umiera niespodziewanie, w wypadkach, żywiołach, zabójstwach, z powodu zawałów serca. Nie mają więc czasu na umieranie. Nie przechodzą dłuższego procesu. W ich przypadku śmierć to po prostu mgnienie oka. Potrzask. Totalne zaskoczenie. Jednak nie zawsze tak się dzieje. Na początku tego roku w ramach formacji zakonnej pomagałem jako wolontariusz przez 7 tygodni w dwóch hospicjach: w Pucku i Sopocie. Oprócz posługi kapłańskiej, czyli sprawowania sakramentów świętych, rozmów, towarzyszenia chorym podczas ich umierania, do moich podstawowych zadań należało karmienie, kąpanie, mycie, golenie i przebieranie chorych, czasem wypicie wspólnej kawy, czy obejrzenie kolejnego odcinka "Ojca Mateusza". Była to prawdziwa szkoła życia, która zmusiła mnie nie tylko do konfrontacji z tym, przed czym na co dzień sam uciekam: perspektywą choroby, umierania i śmierci. Pobyt w hospicjum uczył mnie, co jest ważne w życiu codziennym. Oścień śmierci Przyznam, że najbardziej dojmującym doświadczeniem w hospicjum była dla mnie bezsilność, która jest starciem z własnymi i cudzymi granicami. I to w różnych wymiarach. Nie mogę przecież uzdrowić chorych, nie mogę spełnić większości ich oczekiwań, nie mogę spowodować, aby umierało im się "lżej", ponad to, w czym można im ulżyć. Widok cierpienia każdego człowieka, zwłaszcza bliskiego, każe nam coś zrobić, zaradzić, szukać rozwiązań. Ale często po ludzku nie możemy zrobić tyle, ile byśmy chcieli. Parę razy czuwałem przy chorych aż do ich ostatniego tchnienia. Zwłaszcza przy tych, którzy nie mieli już bliskich, albo krewni o nich zapomnieli. Nadchodzącą śmierć odczuwa się wówczas wręcz namacalnie. Ludowe wyobrażenia o spersonifikowanej śmierci z kosą wcale nie są jedynie infantylnym wymysłem. Kiedy rozpoczyna się umieranie, widać na ciele człowieka, że zbliża się kres. Czuje się obecność śmierci. Razem z chorym staje się u bramy, jest się świadkiem jego przejścia, ale samemu patrzy się na wszystko z perspektywy tego świata i własnego doświadczenia. Sama śmierć często jest ulgą. Gorszy jest proces umierania. Pamiętam, że wiele razy, patrząc na kilkudniowe konanie człowieka, co jest niezwykle trudne, zacząłem modlić się do Boga, aby już zabrał tego chorego do siebie. Myślę, że tego najbardziej się boimy: bólu, osamotnienia, utraty kontroli nad każdym aspektem naszego życia, niepewności, co się z nami stanie, pustki, radykalnego ogołocenia. Dzisiaj ból fizyczny możemy już skuteczniej uśmierzać. Ale bólu psychicznego czy cierpienia duchowego nie da się wyleczyć środkami przeciwbólowymi. Czasem lękamy się również sądu, własnej nieuzdrowionej i nieprzebaczonej sobie przeszłości, gryzącego sumienia, pokiereszowanych relacji z bliskimi. Częściej w tym czasie myślałem o własnej śmierci. Co stałoby się, gdybym dziś lub jutro umarł? W pierwszym odruchu ta myśl napełniała mnie drżeniem, lękiem, czułem jakąś pustkę, jakbym wpadał w przepaść. Nie dlatego, jakobym nie wierzył, że czeka tam na mnie Bóg, cały zastęp świętych, aniołów i moich bliskich. Wierzę, że śmierć to nie koniec, ale świadomość tego, że nagle zniknie mi z oczu cały świat relacji i rzeczy, z którymi jestem zżyty, rodzi lęk. Śmierć nas przeraża, bo nie mamy żadnego namacalnego dowodu, że "coś" tam istnieje. Nic dziwnego, że jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne sensacyjne książki o tym, jak to ludzie otarli się o tamten świat. Piszą o swoim doświadczeniu śmierci klinicznej, o świetle w tunelu, o świetnym samopoczuciu, niebie, w którym już rzekomo byli. Owszem, nie można tutaj wykluczyć tajemnicy. Nie wszystko da się wytłumaczyć, ale w większości wypadków są to jedynie wytwory ludzkiej fantazji, domysły, przeczucia. Tak naprawdę nie mamy wiedzy naukowej na ten temat. Pozostaje tylko ufność, że tam czeka na nas ktoś dobry i życzliwy. Ale jak tam jest, pozostaje tajemnicą. Ty nie możesz umrzeć Oprócz bezsilności, drugim trudnym doświadczeniem jest mechanizm wypierania śmierci. Niektórzy chorzy do samego końca odsuwają od siebie perspektywę nieuchronnej śmierci. Sądzą, że znajdzie się jeszcze odpowiednie lekarstwo, że przecież można coś zrobić. To tylko kwestia czasu. I to jest dziwne, że niby wszyscy wiemy, że umrzemy. Jesteśmy świadkami śmierci. A jednak kiedy śmierć nadchodzi, stoi u bram, czego początkiem jest np. nieuleczalna choroba, sądzimy, że nas śmierć nie dotyczy. Najbardziej bolesne dla chorego są reakcje rodziny, która często uważa, że w lekarzach, księdzu, pielęgniarkach istnieją cudotwórcze moce. Nie dopuszczają do siebie, że mama, tata, żona, mąż, wkrótce odejdzie. Skutkiem tego pozostawiają nierzadko chorego w samotności, bo przecież do jutra się poprawi. Nawet jak mama mówi, że nie dożyje do poranka (a wielu chorych bezbłędnie przeczuwa ten moment), to często słyszy z ust swoich dzieci: "Niech się mama nie wygłupia. Wszystko będzie dobrze". Na drugi dzień dzieci dowiadują się przez telefon, że mama już nie żyje. Potem następuje fala pretensji do lekarzy, personelu, że nie uratowali, nie zrobili tego, co powinni... itd. Pan Waldemar czuł się już bardzo źle. Cierpiał na nowotwór płuc. Walczył ze sobą. W jednej chwili mówił, że już umiera, a za chwilę wszystko wypierał, twierdząc, że jego stan się polepszy. Z początku nie wiedziałem, jak to wszystko ugryźć. Przychodziłem do niego na kawę przez parę dni, pomagałem mu w kąpieli, goleniu, układaniu się do łóżka. I tak się powoli zaprzyjaźniliśmy. W pewnym momencie pan Waldemar wybuchnął płaczem. Płakał tak przez dobre dziesięć minut. I błagał, żeby rodzina w końcu pozwoliła mu odejść. Okazało się, że jego żona zaklinała go non stop: "Ty nie możesz umrzeć, nie możesz zostawić mnie samej". Wysłuchałem tego wyznania, po czym zapytałem, czy nie mógłby dzisiaj jeszcze raz powiedzieć żonie, że już chce umrzeć. Powiedział i umarł tego samego dnia wieczorem. Ale rodziny przy nim nie było, bo próbowali mu wmówić, że jutro się przecież ponownie spotkają. I pojechali do domu. Presja rodziny była dla niego większym ciężarem niż choroba. Niestety, mam wrażenie, że taka reakcja z jednej strony podyktowana jest zrozumiałą chęcią zachowania relacji i bliskości, a z drugiej niemalże ciągłym rugowaniem śmierci z codziennego życia. Podczas choroby i umierania najlepiej dotrzeć do człowieka, kiedy okaże się mu troskę i pomoc w najbardziej fundamentalnych sprawach życia: pielęgnacja ciała, pokarm, napój. Dopiero potem można nawiązać głębszy kontakt. Pamiętam pana Jarka, niewierzącego i zbuntowanego na Boga i cały świat. Obie nogi amputowane. Kąpałem go i goliłem dwa razy w tygodniu. Codziennie przynosiłem mu obiad, robiłem kawę. Czasem coś bąknął, ale w zasadzie niewiele mówił. Z początku nie wiedział, że jestem księdzem, a nigdy nie pozwalał, aby duchowny przyszedł do niego z komunią świętą. Dyrektor hospicjum uznał, że lepiej będzie, abym nie ujawniał mu wszystkich szczegółów. W sumie pan Jarek, marynarz, który opłynął cały świat, był sympatycznym człowiekiem. Pewnego dnia dowiedział się od kogoś, że jestem księdzem. Pielęgniarki poinformowały mnie o tym przed wejściem do jego pokoju. Nie miałem pojęcia, jak zareaguje. Czy mnie wyrzuci za drzwi, czy będzie przeklinał na czym świat stoi? Byłem pełen obaw. Co się jednak okazało? Pan Jarek nagle zaczął mówić o swojej wierze i niewierze, o buncie, o zawodzie, jaki - jego zdaniem - sprawił mu Bóg. Otworzył się, bo był zdziwiony, że ksiądz pomagał mu w toalecie, karmił go i okrywał. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. I to doświadczenie przełamało w nim opór i lęk. Jednak nie zawsze tak jest. Niektórzy hardo trwają w buncie do ostatniej chwili życia. Jedyne, co można zrobić, to się modlić i być życzliwym dla nich do końca. Czym obdarzył mnie ten krótki pobyt w hospicjum? Otrzymałem darmową, ale istotną lekcję: jeśli chcesz dobrze umierać, zawczasu ucz się, jak dobrze żyć. Skoncentruj się na życiu i nie daj się opanować obsesji śmierci. To nieprawdopodobne, jak w hospicjum rozkwita życie, chociaż wielu ludzi uważa to miejsce za umieralnię. Ile tam jest dobroci i życzliwości! Nie zapomnę pana Mietka, wiek około 95 lat, który każdego dnia kosztował dosłownie jedną ulubioną czekoladkę, palił fajkę i zjadał dwa grzybki marynowane, które uwielbiał. Cieszył się życiem i je smakował. Przez te dwa miesiące zdałem sobie sprawę, jak bardzo próbuję kontrolować swoje życie. Jak wszystko musi być według planu, porządku, ułożone i pewne. Myślałem, że wszystko ode mnie zależy, że ja decyduję. Odkąd opuściłem hospicjum, ta kontrola nieznacznie się zmniejszyła. Chrystus mówi, że śmierć jest częścią życia. Śmierć obecna jest w naturze, chociażby w widoku obumierających ziaren, z których wyrastają nowe rośliny. Podczas umierania ludzie również dojrzewają, ale nie zawsze widać te owoce gołym okiem. Kiedy przyjdzie ci nagle myśl o śmierci, nie uciekaj przed nią w hałas, przyjemności, wypieranie, racjonalizację. Spróbuj ją powitać i zaakceptować. Nie walcz z myślą o śmierci. Gdy w jakimś momencie lub sytuacji ogarnie cię bezsilność, uznaj, że to część życia, a nie twój wróg. Teraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że jakość i pokój w naszym życiu zależy od tego, jak radzimy sobie z bezsilnością. W chwili odchodzenia i umierania najważniejsze okazują się nie osiągnięcia, pieniądze, porażki, ale relacje. Nawet jeśli ktoś mocno tę potrzebę wypiera, tak naprawdę pragnie wówczas ludzkiej obecności. Nic nie jej nie zastąpi. A obecność to po prostu słuchanie i bycie. Lepiej poradzimy sobie w życiu z niejednym problemem, gdy nauczymy się słuchać. Chcesz osiągnąć głębszą relację z chorym, zacznij od troski o jego ciało. Czy to, że ktoś uważa się za człowieka wierzącego wprowadza jakąś zasadniczą różnicę w przeżywaniu ostatnich dni życia przed przejściem na tamten świat? Bywa różnie. Wtedy właśnie odsłania się, czy mamy do czynienia z głęboką wiarą, czy tylko z wiarą deklaratywną. Nie zawsze ten, kto twierdzi, że wierzy, przeżywa śmierć z Bogiem. Zdarzają się jednak osoby, które są prawdziwym zbudowaniem i przykładem, nawet w tak trudnej chwili jak umieranie. "Jakie życie, taka śmierć - nie dziwi nic". Umarłem dziś rano... Tak rozpoczyna się opowieść o pierwszym dniu po śmierci - historia zbawienia ludzkiej duszy... Chcę przeczytać tę książkę Pierwszego dnia dusze trafiają na Stację Śmierci, gdzie pod opieką Anioła Stróża dokonują wyboru... między niebem a "niebem". Od tej decyzji zależy ich ostateczny los. Zanim jednak wsiądziemy do pociągu, wraz z głównym bohaterem doświadczamy kuszenia demonów, iluzji grzechu oraz miłosiernego przebaczenia Boga. Anioł uczy nas prawdy o piekle, czyśćcu i niebie. Wspólnie poznajemy historie życia innych osób, przyglądamy się wyborom, jakich dokonały i zachodzącym w nich przemianom. Tomasz Ponikło, "Józef Tischner - myślenie według miłości. Ostatnie słowa" >> Chcę przeczytać tę książkę Ta książka to nie tylko opowieść o życiu i myśli Wielkiego Filozofa. To także swoisty "przewodnik" po problemach sensu naszego istnienia, sensu (lub bezsensu) cierpienia, śmierci i zła, a wreszcie zaproszenie do namysłu nad tajemnicą wiary i nadziei.
Zapraszam serdecznie wszystkich na recenzję bestsellerowego thrillera psychologicznego autorstwa @maryburtonbooks pt. "Jeden krok przed śmiercią" Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu @wydawnictwomuza @muza.shadows 30 km od centrum miasteczka Deep Run w stodole w dolinie Shenandoah odnaleziono kości Tobi Turner, zaginionej 15 lat temu. Kategoria: Średniowiecze Data publikacji: Autor: Przy tekście pracowali także: Anna Winkler (redaktor) Anna Chłądzyńska (fotoedytor) Pogryzienie przez... trupa. Rąbnięcie głową we framugę. Niepohamowany śmiech po zjedzeniu całej gęsi. Nie brzmi groźnie? A jednak w taki właśnie, z pozoru niewinny, sposób ginęły nawet koronowane głowy. O kogo chodzi i dlaczego ofiar tych i innych, równie absurdalnych wypadków nie udało się uchronić przed śmiercią? Dnia i godziny swojej śmierci nie zna ani prosty poddany, ani władca potężnego imperium. Różnica polega na tym, że jeśli ten pierwszy umrze w głupi sposób, nikt nie będzie o tym pamiętał. Temu drugiemu historycy i potomni wypomną natomiast wszelkie przywary, uznając mało chlubne zejście za przykład działania dziejowej sprawiedliwości. Niezależnie od tego, czy winą za zgon obarczymy ślepy przypadek, czy karzącą dłoń Opatrzności, jedno jest pewne. Pechowców, którzy zakończyli żywot i panowanie w wyniku mniej lub bardziej niezwykłych zdarzeń, w historii nigdy nie brakowało. 7. Śmiertelne ukąszenie Co najmniej kilku władców opuściło ziemski padół w wyniku wyjątkowo niefortunnych pogryzień. Czasem rozumianych metaforycznie, jak w przypadku króla Szkocji, Jakuba II. Zginął on w 1460 roku w trakcie oblężenia angielskiego zamku Roxburgh. Zabiło go… jego ulubione działo. A że nazywał je Lwem, żołnierze żartowali później, że „lew zagryzł swojego pana”. W. Haslehust/nieznany/domena publiczna Król Szkocji Jakub II zginął od „ukąszenia” swojego „lwa” podczas oblężenia zamku Roxburgh. W bardziej dosłowny sposób rozstał się z życiem król Grecji Aleksander I. Monarcha został pogryziony przez małpę, gdy próbował ją oddzielić od psa. Zmarł 25 października 1920 roku, po trzech tygodniach ciężkiej choroby. Najbardziej spektakularne było jednak ukąszenie, które zakończyło w 892 roku karierę Sigurda Potężnego, jarla Orkadów i wuja pierwszego księcia Normandii, Rollona. Zęby wbił w niego… zmarły wróg, przywódca Szkotów. Legenda głosi, że wiking na znak zwycięstwa odciął głowę rywala i przytroczył ją sobie do siodła w charakterze trofeum. W galopie jeden z długich zębów pokonanego wbił się jednak w udo wojownika, wywołując śmiertelne zakażenie. Na wyspach przez wiele lat pamiętano zaś o tym, jak szkocki wódz odgryzł się najeźdźcy. Zobacz również:Najbardziej kuriozalne i makabryczne śmierci wielkich podróżników10 najpopularniejszych bolszewickich wulgaryzmów. Jak przeklinali komuniści? 6. „Szczęśliwy” strzał Czasem przyczyną tragedii bywał po prostu pech. Chyba tak należy ocenić przypadek Karola VIII, który zmarł po uderzeniu głową we framugę. Albo historię Ryszarda Lwie Serce, przez Stevena Runcimana nazwanego „złym synem, złym mężem i złym królem, ale dzielnym i znakomitym żołnierzem”. Angielski władca wyszedł cało z wielu niebezpieczeństw, które czyhały na niego w czasie wyprawy krzyżowej. Zginął już w Europie, wskutek wyjątkowo niefortunnego wypadku podczas oblężenia zamku Châlus-Chabrol. Dosięgła go strzała młodego łucznika. Chłopak celował zapewne w monarszą głowę, ale trafił w nieosłonięty kark. Początkowo wydawało się, że rana nie jest śmiertelna. Zresztą król może nie musiałby umrzeć nawet, gdyby strzelec nie chybił. Jak bowiem piszą w książce „Już nie żyjesz” Cody Cassidy i Paul Doherty, wystarczyłoby, aby strzała ominęła pień mózgu. To on jest przecież odpowiedzialny za podtrzymywanie podstawowych funkcji życiowych: Skutek uszkodzenia jakiejkolwiek innej części mózgu nie jest przesądzony. Mózg jest plastyczny i potrafi delegować zadania do innych, nieuszkodzonych obszarów. Dzieli się także na półkule – prawą i lewą – więc jeśli szkoda ogranicza się do jednej z nich, narząd potrafi znieść naprawdę wiele. Niestety, mimo tak świetnych perspektyw w ranę wdało się zakażenie. I ono już było zabójcze. Mimo wszystko Ryszard powinien był więc tamtego dnia założyć zbroję. School/domena publiczna Ryszarda Lwie Serce zabiła strzała. Łucznik wprawdzie chybił celu, ale rana i tak okazała się śmiertelna… 5. Śmiech do rozpuku Nieumiarkowanie w korzystaniu z doczesnych przyjemności od zawsze było domeną panujących. Niektórzy lubowali się w rozkoszach łoża, inni preferowali rozkosze stołu. Panujący na przełomie XIV i XV wieku król Aragonii Marcin I Ludzki należał do tych ostatnich. Pewnego wieczora na uczcie zjadł on całą pieczoną gęś! Tłusty przysmak okazał się jednak jego ostatnim posiłkiem. Wszystko przez błazna, który po tym, jak władca udał się na odpoczynek do swych komnat, postanowił go rozbawić. Poszło mu tak dobrze, że Marcin dosłownie pękł ze śmiechu. 4. Wielkie żarcie Podobny koniec ponad trzy stulecia później spotkał króla szwedzkiego, Adolfa Fryderyka. Jego ostatni posiłek obejmował górę kawioru, wędzonych ryb i owoców morza, obficie polewanych szampanem. Na deser wchłonął zaś dodatkowo jeszcze 14 porcji semli, czyli ciastek jedzonych tradycyjnie w Szwecji w ostatni dzień karnawału. W końcu żołądek monarchy, obciążony do granic możliwości, nie wytrzymał. – Flickr/lic. CC BY Nadmierna ilość semli razem z olbrzymim obiadem zabiły króla Szwecji. Czy to faktycznie możliwe? Cassidy i Doherty w książce „Już nie żyjesz” twierdzą, że tak. Jama brzuszna ma swój „punkt krytyczny”, co wiemy dzięki pewnemu XIX-wiecznemu szwedzkiemu lekarzowi, Algotowi Key-Åbergowi. Przekonał się on o tym podczas płukania żołądka pacjentowi, który przedawkował opium: Niestety zażywanie narkotyku przez poszkodowanego zahamowało zazwyczaj dobrze działający odruch wymiotny, więc jego brzuch pękł jak balon przepełniony wodą, a pacjent umarł na stole operacyjnym. Zaintrygowany medyk postanowił zbadać sprawę. Po serii eksperymentów na zwłokach doszedł do wniosku, że szczyt możliwości naszych żołądków to cztery litry jedzenia. Warto o tym pamiętać, nakładając sobie kolejną porcję deseru po sutym obiedzie… 3. Zabójcze przysmaki Nie tylko sama ilość jedzenia mogła mieć śmiertelne konsekwencje. Kilku monarchów, choć może w nieco mniej spektakularny sposób, zabiły… ich wyrafinowane upodobania kulinarne. I tak na przykład ulubione danie Henryka I Beauclerka stanowiły minogi. Angielski król kazał je sobie podać pewnego dnia po powrocie z polowania w lasach nieopodal St. Denis. School/domena publiczna Henryk I Beauclerc zapłacił życiem za swoje zamiłowanie do minogów. Wbrew zakazom medyka łakomy koneser nieprzyzwoicie się objadł. W efekcie zapadł w śpiączkę, a niedługo później dostał wysokiej gorączki. 1 grudnia 1134 roku zmarł. Co ciekawe, śmiertelnie zatruł się także lekarz, któremu nakazano wyjąć mózg króla. Ostatecznie dumny i ambitny władca spoczął w Caen obok ojca, Wilhelma Zdobywcy, spreparowany na czas transportu niczym stworzenia, w których tak gustował. 2. Dozgonna… grzeczność Najsłynniejsza śmierć w historii związana z koniecznością realizacji potrzeby fizjologicznej stała się udziałem człowieka, który zapisałby się w dziejach nawet schodząc z tego świata w zwyczajny sposób. Nazywał się Tycho Brahe i był duńskim astronomem epoki odrodzenia. Naukowiec studiował w Niemczech, gdzie zyskał wiedzę, ale stracił w pojedynku część nosa. Po powrocie do Danii przez ponad dwie dekady pracował bez teleskopu, z użyciem instrumentarium własnej konstrukcji. Podważał wprawdzie teorię Kopernika, ale z drugiej strony jego dokonania umożliwiły współpracującemu z nim Johannesowi Keplerowi odkrycie prawidłowości w ruchu planet. Inne bezsensowne śmierci w historii opisują Cody Cassidy i Paul Doherty w książce „Już nie żyjesz”, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. To właśnie dzięki temu ostatniemu znamy barwne okoliczności śmierci astronoma. Otóż w 1601 roku, na uczcie wydanej przez króla, opił się on piwa. Skutek był do przewidzenia: wkrótce poczuł, że musi udać się do toalety. Etykieta zabraniała jednak odejścia od stołu, jeśli władca nadal przy nim siedział. Dzielny badacz odległych planet postanowił więc wytrzymać. Siedział, aż pękł mu pęcherz. A prascy piwosze do dzisiaj powtarzają, że nie chcą umrzeć jak Brahe – z grzeczności… 1. Tragiczna noc poślubna (inna niż wam się wydaje) Historia zna wiele przykładów okrutnych przywódców, którzy nie dożyli spokojnej starości. Wyjątkowo żenująca śmierć spotkała w 453 roku Attylę, postrach chrześcijańskiego świata, którego imperium rozciągało się od Danii po Bałkany i od Renu aż do Morza Kaspijskiego. Przed „Biczem Bożym” drżały miliony, a zabiło go… zwykłe krwawienie z nosa. Tak przynajmniej głosi jedna z legend o śmierci wodza Hunów. Delacroix/ domena publiczna „Bicz Boży” zmarł z powodu zwykłego krwotoku z nosa. Na ilustracji Attyla na XIX- wiecznym obrazie Eugène’a Delacroix. Ponoć na swoim ślubie z młodą i piękną księżniczką Ildico genialny dowódca najpierw spił się na umór, a później ochoczo zabrał do wypełniania obowiązków małżeńskich. Jednak, jak przekazał rzymski kronikarz Jordanes, zamiast zatonąć w ramionach rozkosznej żony, utopił się we własnej krwi. Według innych podań zabójczy krwotok miał jeszcze bardziej trywialną przyczynę. Otóż Attyla ścigał świeżo upieczoną pannę młodą dookoła namiotu i… wyrżnął głową prosto w słupek. Bibliografia: Agnieszka Bukowczan-Rzeszut, Barbara Faron, Siedem śmierci. Jak umierano w dawnych wiekach, Astra 2017. Cody Cassidy, Paul Doherty, Już nie żyjesz, Znak Horyzont 2018. Dan Jones, Plantageneci. Waleczni królowie, twórcy Anglii, Astra 2014. Norman Davies, Wyspy. Historia, Znak 2003. Steven Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych, t. III, PIW 1998. Agnieszka Bukowczan-Rzeszut, Król, który wolał panów. Czy romans z pięknym rycerzem doprowadził go do upadku?, Sprawdź, gdzie kupić „Już nie żyjesz”: Zobacz również

Kreska na oku: jedni kochają, inni nienawidzą. Dlaczego? Zwykle powodem jest niedopasowanie kształtu i techniki do budowy oka. Należy pamiętać, że kreską moż

nawroce sie przed śmiercią Autor Wiadomość Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią O! To już nie mamy wolnej woli? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 16:24 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Mamy, chodzi o to że mając wolną wolę można wybrać zjedzenie jabłka _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 Cz sty 17, 2013 16:41 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Uff, bo już myślałem, że odleciałeś Ale dopóki jabłka nie zeżorli, to był Raj ze wszystkimi przymiotami - brakiem zła i wolną wolą. Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po problemie. Nie potrafił przekonać ich, że ów bunt jest głupi i niewłaściwy? To kluczowe pytanie, więc proszę o odpowiedź na nie. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 17:36 Ukasz Dołączył(a): N kwi 29, 2012 20:38Posty: 124 Re: nawroce sie przed śmiercią Cytuj:Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po nadal, gdyby tamci nie dali się wyrolować szatanowi. To oni schrzanili sprawę i to tylko ich wina. _________________Zatem się nie ukryje, kto mówi niegodziwie,i nie ominie go karząca sprawiedliwość - Mdr 1,8 Cz sty 17, 2013 20:36 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią No cóż - skoro Bóg stworzył nas tak nieodpornych na kuszenie, do może tylko sam siebie winić...No i skoro sam stworzył Szatana ze skłonnością do buntu - to znowu siebie powinien piekłem straszyć na fuszerkę, a nie nas... _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 20:42 Haniask Dołączył(a): Pn gru 03, 2012 21:45Posty: 45Lokalizacja: Rzeszów, Podkarpackie Re: nawroce sie przed śmiercią Ukasz napisał(a):Cytuj:Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po nadal, gdyby tamci nie dali się wyrolować szatanowi. To oni schrzanili sprawę i to tylko ich jak dobrze, że wy byście się nie skusili. Taki owoc z zakazanego drzewa je każdy z nas każdego dnia. Cz sty 17, 2013 21:13 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Podobno tak. Każdy z nas prawie codziennie przegrywa pojedynki z szatanem. Nie mamy z nim dużych szans - takimi słabymi stworzył nas Bóg i takim mocnym stworzył Szatana. No więc czemu nas za to karze? Ani to miłosierne, ani sprawiedliwe. Do tego, gdyby chciał, w każdej chwili może to zmienić. Ale nie zmienia, więc chyba mu status quo pasuje. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 21:23 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Jeśli chodzi o szatana: _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 Cz sty 17, 2013 21:30 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Raz: a jeśli chodzi o całą resztę: masz coś do powiedzenia, czy za dwa miesiące znów się zdziwisz, czemu ten temat wyciągam skoro Ty przecież udowodniłeś czarno na białym, że nia mam racji? Dwa: jakoś średnio mam ochotę na oglądanie grubo ponad godzinnego filmu nie wiadomo nawet czy na temat. Jeśli jest tam coś relewantnego - opisz własnymi słowami. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 22:16 Ramoll Dołączył(a): Wt maja 25, 2010 15:10Posty: 40Lokalizacja: duża wieś na Manhatanie Re: nawroce sie przed śmiercią jumik napisał(a):Jeśli drzewo z biegiem lat coraz bardziej przechyla się w jedną stronę, to chociażby chciało pod koniec w jednym momencie odwrócić się w drugą stronę, to raczej nie zdoła, a podczas wycinki upadnie w stronę, w którą przechylało się od lat. Obyśmy nie byli jak takie drzewo, bo bez cudu nie damy rady się nawrócić..Bardzo ładne i konkretne porównanie. Widać, że zstąpiła łaska Ducha Świętego. Cz sty 17, 2013 23:01 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Zstąpiła i nie chce na nowo wstąpić!Czyli tez lepiej nie pochylać się tak tylko w stronę dobra, czy tak? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 23:15 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Acro napisał(a):Raz: a jeśli chodzi o całą resztę: masz coś do powiedzenia, czy za dwa miesiące znów się zdziwisz, czemu ten temat wyciągam skoro Ty przecież udowodniłeś czarno na białym, że nia mam racji? Dwa: jakoś średnio mam ochotę na oglądanie grubo ponad godzinnego filmu nie wiadomo nawet czy na temat. Jeśli jest tam coś relewantnego - opisz własnymi że nie chcesz rozumieć, bo nawet nie chce Ci się obejrzeć filmu, a tylko latami bawisz się paradoksem gimnazjalisty. _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 So sty 19, 2013 9:11 Lurker Dołączył(a): Pt cze 15, 2012 21:23Posty: 3341 Re: nawroce sie przed śmiercią Mnie też się nie chce. Naprawdę nie mógłbyś streścić...? _________________In my spirit lies my faithStronger than love and with me it will beFor So sty 19, 2013 10:35 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią To może chociaż posłuchaj od 6'20 - "Te duchy niebieskie zostały poddane próbie miłości... poszło o człowieka" _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 So sty 19, 2013 11:22 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Andy, nie przeginaj!1. Ten film trwa 1h 20 min! Ty myślisz, że młodość na loterii wygrałem i mogę ją spędzić oglądając nudne filmy?!2. Do tego wątpię, czy jest na temat. Dlaczego? Bo dotychczas nie utrzymałeś się wątku dłużej niż przez dwa posty, potem uciekasz w Poza tym, dyskutuję z Tobą, a nie z kinematografią światową - jeśli uważasz, że jest tam coś, czym możesz się posłużyć - wal śmiało!4. Nie używaj słów, jeśli ich nie rozumiesz. Już Ci raz tłumaczyłem, widzę, że nie dotarło. To, co przedstawiam, to LOGICZNA SPRZECZNOŚĆ, a nie PARADOKS. 5. I na koniec - porzuciłeś wyżej masę wątków bez komentarza- czy mam rozumieć, że się tam ze mną zgodziłeś? Np, że Bóg, gdyby chciał, przekonałby Adama &Ewę aby nie jedli jabłka i to byłby objaw prawdziwego miłosierdzia, bo ochroniłby w ten prosty sposób ich i ich potomstwo od cierpień za życia i piekła/czyścca po śmierci? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) So sty 19, 2013 11:33 Wyświetl posty nie starsze niż: Sortuj wg Nie możesz rozpoczynać nowych wątkówNie możesz odpowiadać w wątkachNie możesz edytować swoich postówNie możesz usuwać swoich postówNie możesz dodawać załączników

WPHUB. ucieczka. + 1. oprac. Kacper Krysztofik. 15-02-2018 10:40. Krowa uciekła przed śmiercią w rzeźni. Schroniła się na wyspach Jeziora Nyskiego. Na wyspach Jeziora Nyskiego od trzech

Zawsze to samo, ten sam moment, kiedy nagle odczuwam konieczność wyboru, czy kreska lub plama bliższe fotograficznej ścisłości, czy kreska lub plama wyrażające samo przeżycie, które chcę przekazać; jednocześnie dziwi mnie, że decydujące zaczepienie o pejzaż to nie pierwsze spojrzenie, nieraz nawet dość obojętne, ale spojrzenie z ołówkiem w ręku, rysunek zrobiony na gorąco chwilę potem. Ze wszystkimi wadami pośpiechu – to ten rysunek pozostaje dla mnie jedynym świadectwem, punktem wyjścia, z którego buduję płótno. Więc nie natura, ale moje błyskawiczne przeżycie natury wiąże mnie z CzapskiJednocześnie kontynuując nasze liczne rozmowy na temat rysunku oraz malarstwa i nawiązując do nich, ale nie tylko, chciałbym wyrazić, jak bardzo Józef Czapski pomógł mi poszerzyć, pogłębić i wzbogacić moje postrzeganie świata. Co więcej, pozwolił mi również usunąć liczne przeszkody, które stoją na drodze do twórczości malarskiej. Czapski jako człowiek, poprzez swojej zachowania, poprzez swoją nieskazitelną etykę i umiłowanie życia, w którym jest miejsce zarówno na radość, jak i tragizm, pokazał mi, czym może być „prawdziwe życie” istoty ludzkiej. Jego egzystencja dokonywała się na wszystkich możliwych poziomach, od śmiechu aż po łzy, od delikatnej kruchości po odwagę, a jednocześnie on sam zawsze i w pełni potrafił wywiązać się ze spoczywającej na nim odpowiedzialności kończąc tę przedmowę, nie mogę pominąć jego siostry Marii, która przed śmiercią dała mi swoje błogosławieństwo, prosząc, bym czuwał nad jej bratem, ale również i nad tym, co stanie się z jego obrazami. Dzięki niej mogłem zrozumieć, na czym polega bezwarunkowa rodzinna troska, gotowa obdarzyć zaufaniem osobę prawie nieznaną, jaką wówczas dla niej drógPrzez wiele stuleci formy ekspresji artystycznej stale ewoluowały, wzbogacając się dzięki nowym ideom, ale także dzięki sposobom, w jaki te idee były wykorzystywane w różnych zakątkach świata przez inne Zachodzie, na przełomie XIX i XX w. jako swoiste echo rewolucji francuskiej, w sztuce pojawiały się bardziej lub mniej gwałtowne próby zerwania z przeszłością. Najpierw odnosiły się one do formy i stosowanych technik, potem, co nieuniknione, dotknęły treści, wizji i podejmowanej tematyki. I tak np. twórcy, którzy uprawiali malarstwo, odkryli, że jest ono samo w sobie ważniejsze od przedstawianego tematu. To czas impresjonistów, potem postimpresjonistów oraz artystów innych kierunków, które się pojawiły. Początki malarstwa Józefa Czapskiego sytuują się dokładnie na tym skrzyżowaniu różnych dróg. Czapski jako praktyk staje się również teoretykiem malarstwa, ale także rzecznikiem grupy nazywanej kapistami. Ich hasło przewodnie brzmiało peinture peinture, co oznaczało malarstwo, które buntuje się przeciwko tradycji i historycznemu akademizmowi. Ich wizja malarstwa była równie oddalona od symbolizmu jak rodzący się wówczas abstrakcjonizm. Odniesień dla nowego kierunku należało szukać w malarstwie francuskim, w szczególności u takich twórców jak Cézanne, Matisse, ale też u Pierre’a Bonnarda, który był przyjacielem Józefa Pankiewicza. Mniej więcej w tym samym czasie artyści najbardziej rewolucyjni znaleźli się w awangardzie opowiadającej się za ideą nieodwracalnej abstrakcji. Kazimierz Malewicz, który wraz ze swoim „suprematyzmem” stał się jednym z głównych teoretyków tego kierunku, zaproponował jako teoretyk nową malarską „ontologię”. Spośród tekstów prezentujących jego głęboką refleksję nad sztuką, tytułem przykładu przytoczę kilka zdań: „Nasze dzieło uniesiemy ku nowemu i przyszłemu. Nie żyjemy w muzeach. Nasza droga leży w przestrzeni, a nie w walizce przeżytego” (K. Malewicz, O Muzee, „Iskusstvo Komuny” 1919, nr 12, s. 2, cyt. za: A. Turowski, Muzea kultury artystycznej, „Artium Quaestiones” 1983, nr 2, s. 95).Słowa te są, niczym odległe echo, zadziwiająco bliskie słowom Eklezjasty: „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie; więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem. Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: »Patrz, to coś nowego« – to przecież istniało to już dawno w czasach, które były przed nami” (Koh 1, 9–10).Z jednej więc strony Malewicz obiecuje nam nadejście nowej sztuki w nowym świecie, ważniejsze; jakimś początkiem wieczności albo przynajmniej strzępem mówiąc i trawestując potoczne określenie, zgodnie z którym: nieważne co, ważne, żeby sponiewierało, dodałbym jeszcze: nieważne są technika i temat, ważne, żeby powstało dzieło. A więc żeby powstał obraz, który niczym szala na wadze, wychodząc od intelektu, osuwa się w realność; bez względu na czas; dzieło żywe już wcześniej, jest żywe i dzisiaj, ale z pewnością będzie żywe również wielu twórców powiedziało już przede mną, że nikt nie wie, jak stworzyć Arcydzieło, mogę stwierdzić, że Arcydzieła ludzkości, w szczególności w malarstwie, są dziełami, które dosięgają formy ponadczasowości poprzez ustawiczność odczuwania. Tyle że samo spojrzenie artysty nie wystarcza, nie bardziej w każdym razie niż technika, jego talent czy tematyka, jaką podejmuje. Nie! Tak dziwne i anachroniczne, jak może się to nam dzisiaj wydawać, najlepszymi wektorami, które pozwalają przejść do ponadczasowości, są natura i jednak mówię o modlitwie, to nie w sensie religijnego dogmatu, lecz bardziej w znaczeniu pewnego stanu duszy lub duchowego nastawienia. Jako czymś w rodzaju poetyckiego uniesienia tak, jak rozumiał ją pisarz Georges Haldas. Ów stan kontemplacji sprzyja utożsamianiu się z istotą tematów podejmowanych w malarstwie. Sam Czapski kładł zawsze duży nacisk na to, żeby w sztuce poświęcić się z pokorą studiowaniu natury. Świadczą o tym choćby jego liczne martwe natury. Czy będzie to biała chusta leżąca obok dwóch zielonych jabłek, mały czarny nocny stolik w fiołkowym odcieniu – nieistotny jest codzienny, by nie rzec: banalny, charakter tematu, gdyż cały wszechświat i tak jest przed moimi oczami, jak zwykł mawiać. Szok emocjonalny niczym lampa błyskowaKiedy widzę obraz Czapskiego, nie mogę powstrzymać się od myślenia o człowieku, którego poznałem. W moim rozumieniu człowiek i jego dzieło są ze sobą nierozerwalnie związane, jedno wyjaśnia drugie; działa to w obie strony. Jest więc całkiem logiczne, że chwile spędzone z Józefem Czapskim, z jego malarstwem i wzajemne dzielenie się z nim pytaniami i refleksjami, wszystko to razem wzbogaciło moje doświadczenie. Od tamtej pory mój sposób widzenia i pojmowania twórczości malarskiej bardzo się zmienił. Jeśli dodam do tego jeszcze wkład, jaki stanowi moja codzienna praca artysty uprawiającego sztuki wizualne, to zdaję sobie sprawę, nie bez zdziwienia, że mój sposób postrzegania doprowadził mnie bardzo blisko takiego pojmowania sztuki, jakie proponuje Joanna Pollakówna. Jak mi się wydaje, ważne jest, że dochodzimy do takich samych wniosków, chociaż podążaliśmy do nich różnymi moją analizę, podążając za kolejnymi odkryciami dokonywanymi instynktownie i wynikającymi z uprawiania przeze mnie rysunku i malarstwa. W przypadku Joanny Pollakówny natomiast droga opierała się na zgłębianiu historii sztuki i na jej własnych przemyśleniach. Chciałbym tu, na wzmocnienie mojej tezy, przytoczyć kilka wyrwanych zdań zaczerpniętych z tekstów o Czapskim, zamieszczonych w jej eseju Malarstwo i życie: „Koncepcja sztuki jako intuicji metafizycznej…, Idea sztuki scalającej, sztuki jako zawłaszczenia wieczności…, Pełna powagi religijność i moralny imperatyw uczestnictwa w dzianiu się historii…, Przekroczenie – skok w wyższy region duchowy, Próba sięgnięcia – w działaniu (poprzez malarstwo) – w wymiar religijny” (w: J. Pollakówna, Czapski, Warszawa 1993, s. 5, 6, 10, 11).Wszystko to pozwala mi stwierdzić, że kiedy Józef Czapski malował naturę, ale również drobne i wieczne zarazem rzeczy tego świata i życia, czynił to żarliwie i z najgłębszym przekonaniem, iż daje z siebie to, co najlepsze. I właśnie droga w pełni afirmowanej egzystencji stanowiła dla niego klucz pozwalający przekroczyć realność, niezależnie od tego, czy była ona piękna, radosna, smutna czy brutalna, lecz zawsze odbywało się to poprzez gloryfikację historycy sztuki utrzymują, że Czapskiego cechowało spojrzenie właściwe fotografowi i że jego malarstwo wykorzystuje owo szczególne kadrowanie, jakie umożliwiła właśnie fotografia. Przykład Pierre’a Bonnarda, jakże często przywoływany, może wydawać się jak najbardziej zasadny, chociaż u Czapskiego proces ten tak naprawdę charakteryzuje się zupełnie czymś innym. Otóż Bonnard malował swoje obrazy na ogromnych płótnach, z których następnie wycinał kawałki, żeby uzyskać niezwykłe, oryginalne, a w każdym razie zgodne z jego życzeniem kadrowanie. Inaczej rzecz się ma w przypadku moim odczuciu niektóre sceny z życia codziennego wywoływały u niego emocjonalny szok podobny do działania lampy błyskowej w aparacie mu na jak najwierniejszym zachowaniu precyzyjnego obrazu tego doznania. Doznania uruchomionego najczęściej, żeby nie powiedzieć, że zawsze, dzięki połączeniu kolorów. I tak się dziwnie składa, że plama ciemnej czerwieni kadmowej to żakiet, w który ubrana jest dosyć tęga kobieta, a za nią, w tle, rozciąga się turkusowa tkanina w odcieniu jasnego kobaltu; i że białe ślady, nierównomiernie rozrzucone na zielono-szmaragdowym dywanie, to krowy z Charolais. Tak, łatwiej teraz zrozumieć, że u Czapskiego to kolory determinują nazwy przedmiotów i istot, a nie sposób natychmiastowy, migawkowy rzucał w pewnym momentach na papier szkic, który czasami wzmacniał kolorową kredką lub akwarelą. Ten szkic zaś zawierał istotę jego doznania; było to czymś w rodzaju pamięci, zasadniczego punktu wyjścia do potencjalnego obrazu. Lecz przede wszystkim – mawiał – niczego nie należało zmieniać, dodawać czy poprawiać; nie wolno dążyć świadomie do obiektywizowania realności tematu. Jedynie to, co zanotowane w rysunku, zawiera ujście dla doznania. W konsekwencji takiej właśnie postawy artystycznej i duchowej w jego obrazach zrodziły się ucięte głowy i pojawiło się zaskakujące kadrowanie. Fotografia nie jest w żadnym stopniu odpowiedzialna za takie podejście kompozycyjne, gdyż podążała zupełnie inną drogą. On natomiast, jako artysta, nie zboczył ani trochę ze swojej ścieżki, żeby wykadrować scenę w sposób bardziej klasyczny i odsłaniająca wnętrzeNa przestrzeni tych wielu lat, przez które trwała nasza przyjaźń, niejednokrotnie zdarzało mi się obserwować go, patrzeć, jak rysuje. Trzymając w jednej ręce zeszyt z prowadzonymi codziennie zapiskami, rysując i pisząc drugą ręką, lekko wychylony do przodu, sprawiał wrażenie, jakby chciał wniknąć w panoramę. Pewnego dnia, na wprost pejzażu widzianego z balkonu w Chexbres – pejzażu dzisiaj wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – rysował szybko Jezioro Lemańskie rozpostarte u stóp schodzących tarasami winnic, nad którymi wznoszą się, po drugiej stronie, już we Francji, góry Sabaudii. Kilka poziomych kresek oddawało równą i gładką taflę wody. Bardziej chropowata aniżeli falista linia, wyznaczała granicę górskich wzniesień. Na przecięciu tych dwóch elementów ścierały się horyzontalna materialność i duchowa wertykalność. Zorientowałem się, że Czapski prawie nigdy nie patrzył na swój rysunek; jedynie jego ręka, która stała się autonomiczna, poruszała się po kartce. I znowu wydawało się, że wchodzi w kontakt ze swoimi emocjami. Odwracając głowę w lewą stronę, w kierunku Valais, tam gdzie Rodan wlewa się do Jeziora Genewskiego, nagle przywołał mnie do siebie: „Spójrz – powiedział – na tę białą chmurę, która nonszalancko rozciąga się i kładzie na górskich wzgórzach”. Potem zaś, spoglądając w prawą stronę, w kierunku Evian i dalej jeszcze w stronę Genewy, rozciągały się inne chmury, zupełnie czarne, czarne od deszczu. Podobnie jego ręka, niczym rozszalały sejsmograf, zamalowywała na czarno coraz bardziej złowrogie niebo. Siedziałem tuż obok niego, on tymczasem wciąż stał. Miałem wrażenie, że odrywa się od ziemi, unosząc w przestworzach, ledwie powstrzymywany na ziemi ręką zakorzenioną w zawsze jednak tak było; z wiekiem rozwijała się u niego zdradliwa postać ślepoty, zmuszając go do skierowania spojrzenia w głąb samego siebie. Pierwsze oznaki choroby prawdopodobnie pojawiły się właśnie w Chexbres. Następnego ranka po wernisażu wystawy jego obrazów, z jakiegoś wyjątkowego powodu, którego już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, Tuta (Antonina Niemojewska), kuzynka Józefa, Barbara i ja postanowiliśmy otworzyć butelkę białego wina pochodzącego z winnicy z naszego regionu. Wino nadawało się wręcz idealnie na aperitif. Czapski musiał nas usłyszeć, ponieważ on także zażyczył sobie kieliszek tego nektaru, żeby przyłączyć się do naszej zabawy. Mając raczej impulsywny charakter, mogę stwierdzić, że nie posiadał większego obeznania ani też żadnej wiedzy, jeśli chodzi o wino i jego tajemnice. Postąpił więc zgodnie ze swoim zwyczajem i wypił napój pośpiesznie, na dwa razy. Po czym, z zadowoleniem na twarzy, wrócił z powrotem, by zająć miejsce na kanapie, naprzeciw dużego kominka w salonie. Kominka, którego obudowa była w całości otulona liśćmi potężnego i zachłannego po południu przyznał mi się, że zaniepokoił się, iż nie jest w stanie narysować ażurowych liści tej rośliny. Było to spowodowane – jak przypuszczał – nieoczekiwanymi skutkami działania niewielkiej przecież ilości wypitego białego wina. Zatem to alkohol miał sprawić, że nagle przestał widzieć wszystko wyraźnie i ostro. Nikt w tym momencie, ani on, ani ja (jako że podchodziłem do tego nad wyraz sceptycznie ze względu na znikomą ilość podanego alkoholu), nie mógł wówczas przypuszczać, że były to zapewne pierwsze wyraźne oznaki choroby, która nieuchronnie doprowadzić go miała do później, podczas kolejnej wystawy i przy okazji następnej wizyty w Chexbres, dowiedzieliśmy się o postępującej chorobie. Stało się to, jeśli dobrze pamiętam, na początku wiosny, gdyż na drzewach nie było jeszcze liści. O tej porze roku na zewnątrz w słońcu może być całkiem przyjemnie; dlatego właśnie Józef Czapski siedział tego dnia na tarasie, na szezlongu, mając przed sobą Jezioro Lemańskie i góry Sabaudii. Był mocno opatulony w koc z brązowej wełny, a na szyi miał zawiązany szal w szkarłatnoczerwonym kolorze, który poprzedniego dnia podarowała mu jakaś wielbicielka świadoma, jak bardzo zdradliwe mogą być u nas przeciągi. Mimo uporczywych pieszczot nadal jeszcze bladego słońca powietrze wciąż było bardzo rześkie; dlatego drzwi na zewnątrz pozostawały zamknięte. No cóż, nie do końca… dlatego że albo pies chciał wejść, albo dzieci miały ochotę wyjść, a pięć minut później odbywał się manewr odwrotny: to pies wychodził, a dzieci wracały do środka. Poprosiliśmy więc dzieci, żeby się nieco uspokoiły, otworzyliśmy przy tym drzwi, żeby wpuścić do domu psa… Jednym słowem, miał miejsce bezustanny ruch, tam i z powrotem. W pewnej chwili kiedy Nathalie, nasza córka – myślę, że to była ona – przeszła po raz nie wiadomo już który z tarasu do domu, oznajmiła mi nagle: „Tato! Musisz przyjść i zobaczyć; to okropne, myślę że Józef naprawdę oślepł. Rysuje jezioro i góry, ale na papierze są tylko bohomazy z linii, które się przecinają i krzyżują. Zupełnie jak kłębek poskręcanych nici”. Zaniepokojony, wyszedłem cichutko na palcach, żeby nie przeszkadzać artyście jeszcze bardziej. Ponad jego ramieniem patrzyłem na powstający rysunek. Rzeczywiście, moim oczom ukazały się poprzerywane kreski, przecinające się na pierwszy rzut oka bez powodu, krzywizny, linie, które się wyginały, jakby gestykulując, raz to schorowane, kiedy indziej znowu mocne, lecz zawsze pełne rozpaczy. Chwilami jakiś wstrząs wydawał się chcieć zawładnąć rysunkiem, po czym pojawiała się jakaś wątpliwa trajektoria, bez początku i jeziorem, górami i jego spojrzeniem na pierwszym planie wznosiło się drzewo. I to ono właśnie, torturowane drzewo wiśni, było tematem rysunku Czapskiego, a nie reszta pejzażu. Od razu pojąłem pomyłkę mojej córki, która jak najbardziej zasadnie przypuszczała, jak każdy inny, widząc przed sobą ten ogromny, jedyny w swoim rodzaju spektakl w postaci jeziora i gór, że żadnemu artyście nie przyszedłby do głowy tak filuterny pomysł, by poświęcić uwagę jakiemuś innemu, znacznie bardziej banalnemu, przynajmniej pozornie, obiektowi. Tym bardziej że powstający rysunek Czapskiego nie miał nic wspólnego z racjonalnym, kartezjańskim sposobem postępowania, który polegałby na rozpoczęciu szkicu od podstawy, to znaczy od pnia drzewa, potem na przejściu do namalowania gałęzi, a więc posuwania się w kierunku, w jakim owe gałęzie rosną, co pozwoliłoby „odczytać” rysunek jako symbol. Albo też, rozpoczynając od wyznaczenia górnej granicy utworzonej przez koronę gałęzi, zejść następnie aż do pnia i zakończyć rysunek na poziomie ziemi. Ale nic z tych rzeczy! Artysta szkicował końce gałęzi, chwytane trochę łapczywie, jakby na zasadzie przypadku, w przestrzeni, i nie sposób było, na tym etapie powstawania rysunku, uchwycić istoty tematu, który dopiero miał się dnia miałem niezwykłe wprost szczęście, obserwując Czapskiego, gdyż mogłem zrozumieć, jak funkcjonuje jego wnętrze. Na moich oczach równoległe pierwotnie kreski łączyły się, przeobrażając w gałęzie. A same gałęzie, jakby cudem, łączyły się z pniem; po czym nagle, ale już na samym końcu, piękny rysunek wiśniowego drzewa wypełnił całą kartkę papieru. „Logiczne” spojrzenie Czapskiego poddawało się jedynie doznaniu wywołanemu krzywizną, przecięciem, wybrzuszeniem, zapowiedzią nachylenia, wszystkimi formami i odczuciami, jakich zaznała egzystencja „tego właśnie, a nie innego” wiśniowego u Józefa Czapskiego nie polega na tym, że na rysunku wiśnia (czy jakikolwiek inny obiekt) jest prawdziwsza niż w naturze i że to drzewo mogłoby urodzić wiśnie. Nie! Cudem jest to, że potrafił tchnąć życie w serce swych rysunków i obrazów. Dzieło stworzone przez Józefa Czapskiego pozostaje czymś żywym, autonomicznym, czymś, co zawsze, na naszych oczach, odradza się, ewoluuje i towarzyszy nam niczym czyjaś przyjazna i serdeczna zakamarkach mej pamięci, pomimo upływu lat, obraz Józefa Czapskiego jest wciąż tożsamy z moim widzeniem jego malarstwa, które nadal jawi mi się jako nieuchwytne, ponadczasowe, pozostające poza wszelakimi modami i trwale wpisujące się w ludzką oraz powaga dzieckaMówił nam, że jego siostra zachwycała się w dzieciństwie różnokolorowymi plamami na nosie pewnego pana, który ich odwiedzał, a Czapski przywoływał ten przykład i w ten sposób wyrażał swoją artystyczną wizję, zgodnie z którą piękna nie można redukować do intelektualnego konceptu. Szukać należy go we wszystkich odmianach rzeczywistości: w wymiarze konceptualnym, społecznym, mentalnym, etycznym, psychicznym i duchowym; a zwłaszcza na tych poziomach, które są najmniej politycznie poprawne. W obszarach, w których jedynie dzieci, istoty czyste i kreatywne, potrafią dostrzec fascynującą i tajemniczą prawdę. Na najmniejszą uwagę nie zasługują ani barani zachwyt, ani mieniące się niczym błyskotki nowości, nie bardziej zresztą niż pejzaże w rodzaju „widokówki” z miejsc, które wszyscy fotografują. Powszechnie przyjęte sztampy i klisze wykorzystane już przez wszystkie niewidzące spojrzenia, dające życie temu, co Czapski nazywał joli-joli. Różnica między pięknem i joli-joli wynika z immanencji. Piękno nigdy się nie starzeje, podczas gdy joli-joli rozmywa się w czasie, tak samo jak kostka cukru rozpuszcza się w żarliwością przekonań, coraz mocniej utwierdzając się w swej wizji, dzięki zawsze uczciwemu jej pojmowaniu, ale również dzięki sympatii, jaka emanowała z jego osoby – wszystko razem sprawiało, że siła perswazji Czapskiego była niezwyciężona. Zadziwiające jest, że nikt, o ile mi wiadomo, nie zwrócił uwagi na jego oczywistą i nie zwykłą charyzmę, nie starając się uwydatnić tej jego naturalnej i wyjątkowej pierwszej kolejności jednak należałoby opowiedzieć o jego najgłębszych przekonaniach. Ale także o jego błyskotliwej inteligencji, o niezwykle starannej edukacji wspartej odwiecznym i chrześcijańskim poczuciem człowieczeństwa. W olbrzymim skrócie, jeśli chodzi o rzeczy w jego przypadku najważniejsze, wymieniłbym miłość i empatię w stosunku do wszystkich żywych istot (w tym do zwierząt), jego głęboką wiarę i zaufanie do boskiej sprawiedliwości. Cała zaś reszta jego poglądów odnosi się do Historii i owego élan, pędu do życia, wraz ze wszystkimi dramatycznymi niuansami, z dążeniem do szczęścia i gwałtownymi przeżyciami w poszukiwaniu uniesienia. Jego słabości lub grzechy (o ile istnieją) nie były nigdy skierowane przeciwko innym: w najgorszym razie zwrócone tylko przeciwko niemu samemu. Nie chciałbym jednak wywołać wrażenia, że staram się go w jakiś sposób deifikować. Czapski odebrałby taką próbę jako coś odrażającego. Było w nim zbyt dużo człowieczeństwa, żeby nie był w pełni świadomy swej kondycji grzesznika. Natomiast wzmacniała go zdolność do nie znam nikogo, czyje zachowania i wola byłyby tak boleśnie, ale też zarazem tak radośnie i spokojnie bliskie wyobrażeniu, jakie mamy o św. Franciszku z Asyżu. Józef Czapski nie był człowiekiem akceptującym z góry przyjęte opinie, a w jeszcze mniejszym stopniu takim, który wypowiadałaby ostateczne konkluzje. Był osobą, której odczucia stawały się faktami i musiały się urzeczywistniać w najwłaściwszym świetle. Najpierw więc była obowiązkowa walka dla siebie, a w jej przedłużeniu walka na rzecz należy sądzić, że Józef Czapski był człowiekiem wyłącznie poważnym, erudytą, błyskotliwym intelektualistą i że buntował się przeciwko wszelkim odmianom poczucia humoru. Dla niego, nawet w obszarach, w których nie wiązałoby się to z jakimikolwiek poważnymi konsekwencjami, należało wiedzieć, gdzie są znosił np. rasistowskich żartów. Znał aż za dobrze kruchość granic, które oddzielają pewne obszary od dostrzegalna była więc w nim ustawiczna wola, aby w ogóle nie ranić innych ludzi, a jeszcze bardziej wystrzegał się, żeby zło nie dotknęło istot najsłabszych, ludzi biednych i prostych. Śmiał się często i dobrodusznie, nawet jeśli chwilę potem znowu wracała powaga. Lecz nie może to być mylące: jego powaga była powagą dziecka, a nie polityka. Była to powaga osoby, co do której nie wątpi się, że jest ona w stanie przenosić góry. Najbardziej zadziwiające u niego było to, że posiadł niezwykłą umiejętność błyskawicznego przechodzenia od jednego stanu do drugiego; od radości do smutku, od śmiechu do łez. Tak samo działo się z jego językiem, kiedy przechodził z francuskiego na niemiecki, a potem z angielskiego na polski, w jednej dosłownie chwili, ku zdziwieniu rozmówców. Lecz mimo wszystko jego naturalna skłonność kierowała go ku tragizmowi. Wielokrotnie, kiedy była mowa o sprawach dramatycznych, odnosiłem wrażenie, że działają one zgodnie z jego pragnieniem, jak katharsis, jak przeciwciała albo szczepionka lub inny sposób, który pozwalał mu się jeszcze odczuwam z tą samą przyjemnością jego jakże ożywczy sposób wyrażania myśli za pomocą porównań i prawdziwą przyjemnością, z poczuciem cichej zmowy, niemalże „puszczając do nas oko”, opowiedział nam piękną i mądrą przypowieść o pewnej starszej pani: „W dwóch słowach, chodzi o bardzo leciwą babcię. Prawie całe życie spędziła w kuchni. Czując, że koniec już bliski, bardzo chciała zobaczyć przed śmiercią, choć przez krótką chwilę przekonać się, jak wygląda Raj. Miała nadzieję, że w jej podeszłym wieku – ale również dlatego, że jej życie było pobożne i uczciwe – św. Piotr zgodzi się na ten jakże zasłużony przecież przywilej. I tak właśnie się stało. Powinna jedynie zamknąć oczy, a kiedy ponownie je otworzy, dosłownie na sekundę… wtedy ujrzy Raj. Zamknęła więc oczy, modliła się po cichu w głębi duszy, a potem, kiedy już je otworzyła, ujrzała w aurze łagodnego jakby nierealnego porannego światła swoją kuchnię – w całej jej okazałości, piękną, taką jaką widziała każdego dnia, tętniącą życiem”.Owszem, nie wszystkie historie, jakie opowiadał Czapski, były tak przyjemne. Niektóre z jego opowieści były przerażające, ale zawsze musiały się w nich pojawić egzystencjalne pytania. Te ustawicznie zadawane pytania (wystarczy zajrzeć do jego dzienników), ale również odwołania do mistycyzmu, do wiedzy z historii ludzkości pokrywają się z jego duchowymi doświadczeniami, z próbami oczyszczenia swojego ego, co pozwoliło z kolei wzbogacić jego egzystencję jako istoty ludzkiej, myśliciela, malarza i pisarza. I te właśnie poszukiwania towarzyszyły mu aż do ostatnich chwil życia.***Jest jeszcze jedna rzecz, którą, tak mi się przynajmniej wydaje, dostrzegłem w jego drodze przez życie: otóż istota ludzka musi zawsze pragnąć zachować młodzieńczy umysł. Musi myśleć i zarazem być aktywna, analizować i działać, rozmyślać i kochać, chwytać, odbierać i malować (rysować, pisać, rzeźbić itd.). Starość natomiast jest już innym stanem. To czas tajemnicy poprzedzający rozstania, to czas pożegnań. Te delikatne i kruche chwile podobne są do istot nowo narodzonych, zdziwionych tym, że się tu znalazły, bowiem teraz są już w pełni zwrócone ku prawdziwej wieczności, którą czasami nazywa się będzie to dotyczyć malarstwa, refleksji czy poglądów, zawsze, prędzej czy później, pojawiał się u niego zmysł Czapski, o ile się nie mylę, podczas zarejestrowanej na taśmie filmowej rozmowy z Konstantym Jeleńskim, stwierdził, że malowanie było dla niego równoznaczne ze spowiedzią. Tak więc i to, co brzydkie lub ukryte, ujawnia się w jego malarstwie. Prawdę mówiąc, ta cecha nie przejawiała się tylko i wyłącznie w jego malarstwie, lecz w całym jego myśleniu i codziennym działaniu. Nie rozmawiał sam ze sobą, ale raczej do siebie pisał. Zdarzało mu się stwierdzać, że nie jest w stanie myśleć, nie mając w ręku długopisu albo kredki. I dlatego pisywał do siebie, prowadząc dziennik. Również w tym przypadku, podobnie jak w jego malarstwie lub rysunkach, wpadamy w zachwyt, czytając te słowa tak żywe jak ich graficzny układ na kartce papieru. Do tego dochodzi, rzecz jasna, sens. Z jego postawy musimy zrozumieć, że tylko i wyłącznie rzetelne i uczciwe nastawienie pozwala nam stworzyć dzieło ważne i istotne. Dzieło, które, dosłownie, starać się będzie wprowadzić życie do jest, że skupienie, towarzyszące zarówno czynności malowania, jak i pisania, pozostaje bardzo bliskie skupieniu w modlitwie. Jest to praca, w której wykraczamy poza samych siebie, w przeciwieństwie do stanu banalności, w jakim funkcjonujemy na co dzień. A więc działanie w pewnym sensie bez jakiejkolwiek kalkulacji i bez jakiegokolwiek innego celu aniżeli chęć posuwania się do przodu i być może po to, aby pewnego dnia wyrazić niewypowiedziane, aby przekazać to, co w jednaki sposób nazywamy życiem, mądrością lub, po prostu, 18 września 2017 Oskar Hedemann
Szykulska ujawnia prawdę o Damięckim. Widziała go na dwa dni przed śmiercią. Wieść o śmierci Macieja Damięckiego lotem błyskawicy rozniosła się po polskich mediach. Dzieci aktora
Straż Graniczna informuje o trzech ofiarach śmiertelnych znalezionych w pobliżu granicy na Podlasiu. Dwie z nich znaleziono w Puszczy Knyszyńskiej, jedną we wsi Dworczysko, w strefie objętej stanem wyjątkowym Jedną z ofiar ma być obywatel Iraku, który razem z dwoma innymi mężczyznami błąkał się po lesie w okolicy wsi Dworczysko w gminie Giby. Dwie pozostałe osoby zostały przewiezione do szpitali. Nieoficjalnie mówi się, że przyczyną śmierci Irakijczyka było wychłodzenie. W nocy temperatury spadają do kilku stopni powyżej zera. Straż Graniczna w rozmowie z nie chce podawać szczegółów sprawy. Rzeczniczka SG Anna Michalska odmawia komentarza zarówno w sprawie zmarłej osoby, jak i tych przewiezionych do szpitala. Nie odpowiada na pytanie, co stanie się z dwójką Irakijczyków po wyjściu ze szpitala. Również prokuratura, poza potwierdzeniem śmierci jednego mężczyzny, nie ujawnia innych informacji. „Dajemy radę” Niedługo po naszym telefonie do Straży Granicznej, 19 września 2021, na oficjalnym profilu na Twitterze pojawiła się informacja potwierdzająca nie jedną, a trzy ofiary śmiertelne. Chodzi o obywatela Iraku oraz dwie osoby znalezione w innym miejscu – prawdopodobnie w Puszczy Knyszyńskiej. Dzień wcześniej, 18 września, Straż Graniczna chwaliła się na Twitterze swoją efektywnością. „Aż 324 próby nielegalnego przekroczenia granicy z Białorusido Polski. Wszystkim próbom strażnicy graniczni zapobiegli. Za pomocnictwo zatrzymano 2 cudzoziemców: ob. Uzbekistanu i ob. Gruzji. Dajemy radę” – czytamy w udostępnionym tweecie. SG informuje również o akcji ratowniczej na bagnach w rozlewisku rzeki Supraśl. Znaleziono tam pięciu mężczyzn i trzy kobiety. Siedem osób trafiło do szpitali, jedna „pozostaje pod opieką SG”. Nie pierwsza i nie ostatnia tragedia „To jest sytuacja, przed którą ostrzegaliśmy od początku” – mówi Piotr Bystrianin, prezes Fundacji Ocalenie. „Od 18 sierpnia byliśmy przy granicy, ostrzegaliśmy, że jeśli władze i straż graniczna nie przestaną łamać prawa, wywozić ludzi na granicę i zmuszać ich do przekraczania jej wielokrotnie, jeśli nie zaczną przyjmować wniosków o ochronę międzynarodową, to dojdzie do tragedii. Jeśli te trzy osoby, które błąkały się po lesie, chciałyby ubiegać się o ochronę międzynarodową, to za tę śmierć winę ponosi rząd i straż graniczna” – komentuje. Jak zaznacza, niezależnie od miejsca, w którym te osoby przekroczyły granicę, powinny móc ubiegać się o ochronę międzynarodową. „Ale w Polsce nie można na to liczyć, zamiast tego trzeba spodziewać się wywiezienia do lasu na bagno. Przez takie działania, ludzie, zamiast szukać pomocy u Straży Granicznej, będą jej unikali” – zaznacza. Dodaje także, że wprowadzony 2 września stan wyjątkowy, uniemożliwia organizacjom takim, jak Ocalenie, uzyskiwanie i przekazywanie informacji o stanie zdrowia osób na granicy. „Nie wiemy, czy to pierwsza taka tragedia. Niestety, bardzo możliwe, że nie ostatnia” – mówi Piotr dziennikarze mają ograniczony dostęp do informacji o tym, co dzieje się na granicy. Ze względu na stan wyjątkowy media nie moją wjechać do przygranicznej strefy, a służby odmawiają że największe polskie redakcje podpisały apel „Media na granicy”. Piszemy w nim: „Stwierdzamy, że działania władz są sprzeczne z zasadą wolności słowa, stanowią też przejaw niezgodnego z prawem prasowym utrudniania pracy dziennikarzom i tłumienia krytyki prasowej”. „Macie krew na rękach” Na tragiczną wiadomość zareagowały organizacje, które przez ostatnie tygodnie, dniem i nocą, były lub nadal są niedaleko granicy, by w razie czego pomóc osobom, które przeszły przez granicę. Fundacja Ocalenie: „Wiadomość, której tak bardzo obawialiśmy się od kilku tygodni, pojawiła się dziś. Jest nam ogromnie przykro. Jesteśmy także wściekli. Każdy, kto wie, co dzieje się przy granicy wiedział, że te okrutne praktyki doprowadzą w końcu do śmierci człowieka. Jest coraz zimniej. W strefie stanu wyjątkowego nad działaniami służb nie ma żadnej kontroli. Śmierci będzie więcej. Być może nie o wszystkich się dowiemy. Nikt, niezależnie od okoliczności, w jakich znalazł się w Polsce, nie zasługuje na śmierć tutaj z zimna, głodu czy braku dostępu do lekarza. To jest hańba polskich władz i hańba służb, które wykonują nieludzkie rozkazy”. Katarzyna Kojzar Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki. Przeczytaj także: Lubisz nas? Dołącz do społeczności
. 103 57 233 703 610 206 359 591

kreska na nosie przed śmiercią